Skip to main content

Barcoa – Kuba

Dziś wyruszamy do Baracoa. Przy śniadaniu prosimy jeszcze właściciela, żeby nam sprawdził, czy z naszym lotem wszystko w porządku, bo ponoć te wewnętrzne często odwołują. Właściciel zadzwonił, potwierdził, wszystko w porządku, taksówka już na nas czeka, pożegnaliśmy się i w drogę. Powiedziałam naszemu kierowcy, że lecimy do Baracoa, ten od razu powiedział, że wie na które lotnisko i terminal, w niecałe 30 min byliśmy na miejscu. Nie wiem czemu, ale zawsze przed lotem się stresuję, więc już byłam szczęśliwa, że dotarliśmy na to lotnisko, teraz tylko znaleźć właściwy check in. Wchodzimy, terminal niewielki więc to nawet lepiej, od razu podchodzimy do informacji, pokazujemy potwierdzenie i czekamy, aż pani w zeszycie coś tam sprawdzi. Długo jej to schodziło, pyta nas o numer lotu, my nie wiemy, powinno pisać na wydruku, ale nie pisało, pani rozłożyła ręce i mówi, że ona takiego lotu nie widzi, odesłała nas do innego okienka. Tam pani popatrzyła na bilet, wzruszyła ramionami i odesłała nas na drugi koniec terminala. Przyszliśmy, kolejna pani wzięła wydruki i mówi, że najbliższy samolot do Baracoa jest jutro. No ale mówię jej że my mamy międzylądowanie w Holquin, więc może stąd to nieporozumienie. Sprawdziła całą listę pasażerów no i niestety nie było nas na niej. No i co teraz, mi już się chce płakać, do Baracoa chciałam za wszelką cenę dotrzeć, a jeśli dziś nam się nie uda, to już w zasadzie nie ma sensu, bo na 2 dni, to tam się nie opłaca lecieć, poza tym te bilety były naprawdę drogie więc drugich byśmy i tak nie kupili. Sprawę pogarszał fakt, że nasz hiszpański był słaby, oni też po angielsku tylko kilka słów i taka bezradność. W końcu przyszła jeszcze jakaś inna pani, popatrzyła na bilety i mówi, że to nie to lotnisko, że musimy szybko łapać taksówkę i jak najszybciej pojechać na lotnisko Baracoa Beach. No to mi już całkiem słabo się zrobiło, bo tutaj nam ponad pół godziny zeszło, nie wiadomo gdzie to drugie lotnisko, no ale biegniemy na taksówkę, tam się znowu z gościem ciężko dogadać, chciałam mieć pewność, że na pewno zawiezie nas w odpowiednie miejsce. Do tego mieliśmy przy sobie już resztki CUC, myśleliśmy że na lotnisku wymienimy, no ale tam kantoru żadnego nie było więc dupa blada, no nic, zapłacimy najwyżej w euro, bylebyśmy tylko na ten samolot zdążyli. Okazało się, że na drugie lotnisko ponad 40 min jazdy, bo to na drugim końcu Hawany. Taksówkarz tak szybko jechał, że o mało zawału nie dostałam, wiedział, że się spieszymy. Dwa razy na czerwonych światłach przejechał, raz Policji się nie zatrzymał, dobrze że za nami nie urządzili pościgu, bo by dopiero było. Dotarliśmy na rzekome lotnisko, za taksówkę zapłaciliśmy jak za zboże, patrzymy budynek wygląda trochę z zewnątrz jak sklep spożywczy, w środku poczekalnia jak do lekarza, na 10 krzesełek, myślę, sobie czy to na pewno tutaj? Ale w drzwiach od razu stał pan z listą pasażerów na której uwaga! Nas nie było! Nie no żartuję, tym razem byliśmy 🙂 i normalnie dzięki Bogu, bo już miałam stan przedzawałowy. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć na tym lotnisku, bo ubaw mielibyście po pachy, ale uwierzcie mi ostatnia rzecz o jakiej wtedy myślałam to były zdjęcia. Na lotnisku poznajemy bardzo sympatyczną parę z Izraela, która zmierza w tym samym kierunku, w kilka sekund znajdujemy wspólny język i umilamy sobie podróż. Wylot o czasie, bez jakichś opóźnień. Krótkie międzylądowanie w Holquin, gdzie kupujemy na lotnisku bułki. Wyboru nie było zbyt wielkiego, albo bułka z majonezem(!), albo coś co miało przypominać szynkę, ale w gruncie rzeczy nawet koło niej nie leżało. Bułka z majonezem też w efekcie końcowym już po jednym ugryzieniu wylądowała w koszu, bo nawet przy ogromnym głodzie, nie było szans jej przełknąć. Lądujemy w Baracoa.

Na lotnisku czeka już na nas Yumi właścicielka naszej casy. Przesympatyczna, uśmiechnięta, ze znikomą znajomością angielskiego, ale za to tak nadrabiała swoją osobowością, że nawet bariera językowa nam nie przeszkadzała. Pożegnaliśmy się z naszymi znajomymi, umawiając od razu na wieczorną kolację i udajemy się do naszego lokum wymieniając po drodze jeszcze pieniądze. Bank był co prawda zamknięty, ale zawsze znajdzie się ktoś kto wymieni kasę na czarno. Oczywiście po gorszym kursie, ale przed nami był weekend, więc i tak nigdzie byśmy nie wymienili, a bez kasy to jak bez ręki, więc wymieniliśmy jakaś niewielką kwotę. Trochę zawaliliśmy, że nie wymieniliśmy od razu na lotnisku w Varadero kasy na cały pobyt, bo jak się później okazało, tam był najlepszy kurs. Później we wszystkich tych mniejszych miejscowościach był gorszy, mało tego banków i CADECA jest jak na lekarstwo i czasami trzeba zmarnować godzinę stojąc gdzieś w kolejce tylko po to, żeby wymienić pieniądze. Tak więc wymieniajcie od razu większą ilość na lotnisku w Hawanie albo w Varadero, bo tam są najlepsze kursy.

Po szybkim odświeżeniu pytamy Yumi czy zna kogoś kto oprowadził by nas po okolicy. Nawet nie chodziło nam o jakiegoś przewodnika, tylko chłopaka, który zna dobrze okolice, trochę angielskiego i chciałby sobie coś zarobić. Od razu zadzwoniła do znajomego, który w 10 minut już był w casie i co się okazało? Że nie dość, że chłopak bardzo dobrze mówił po angielsku, to znał nawet kilka słów po holendersku i z przyjemnością pokarze nam okolicę za uwaga 2,5 CUC od osoby za dzień. Dwa razy pytałam, czy dobrze zrozumiałam, bo dla porównania, przewodnik po Hawanie kosztuje ok 50 CUC od osoby za dzień. Nie tracimy zatem czasu, od razu ruszamy z nim na miasto. Samo Baracoa jest niewielkie, więc w zasadzie wystarczy jedno popołudnie żeby obejść go dookoła, jakichś specjalnych atrakcji tam nie ma do oglądania, ale warto wspomnieć, że podobno to właśnie w tym miejscu po raz pierwszy zszedł na kubański ląd Krzysztof Kolumb. Miasteczko bardzo nam się spodobało. Jest bardzo spokojne, mieszkańcy żyją tutaj swoim powolnym rytmem. Wokół niego rosną kakaowce, drzewa ananasów, palmy kokosowe, a w samym mieście zachwyt wzbudzają jednopiętrowe domki kryte czerwoną dachówką. Całkiem inny klimat niż w Hawanie. Od razu widać zupełnie inne nastawienie do turystów, nie traktują ich jak maszynki do robienia pieniędzy tylko jak swoich gości i to nam się tam bardzo podobało.

Nasz przewodnik Luis jak się okazało przy bliższym poznaniu od kilku lat ma dziewczynę, która jest Holenderką (stąd znajomość tego języka) i w zasadzie mieliśmy ogromne szczęście, bo dosłownie za 2 tygodnie wyjeżdża do Holandii na trzy miesiące, żeby tam kontynuować naukę oraz jak się domyślam, żeby bliżej poznać swoją partnerkę, z którą do tej pory widział się tylko wtedy, gdy przyjeżdżała do niego na wakacje. Warto tutaj wspomnieć, że wyjazd z Kuby do innego kraju, to wciąż dość skomplikowana sprawa. Nie to, że nie możliwa, bo jak widać wielu osobom się udało, ale to ponoć droga przez mękę. Luisowi na przykład nie udało się za pierwszym razem dostać wizy, a najlepsze jest to, że aby się o nią starać trzeba mieć już kupione bilety, co jest dla nich nie lada wydatkiem, a jeśli wizy nie dostaną to bilety przepadają. Oczywiście w takiej sytuacji należy wykupić ubezpieczenie anulacyjne, ale wtedy chyba o tym nie pomyśleli.

Tak sobie spacerując wstąpiliśmy do słynnego na całą wioskę Alberto, który jako jeden z nielicznych Kubańczyków ma typowo europejskie myślenie i podejście do życia. Zna wyśmienicie angielski i jest bardzo chętny to rozmowy. Zatrzymaliśmy się u niego na kilka drinków i poznaliśmy niemal całą historię jego życia. Ile w tym było prawdy, pewno nigdy się nie dowiemy, ale zdecydowanie ma facet gadkę, głowę na karku no i pewno dlatego jest tak lubiany przez turystów. Ponoć serwuje też całkiem dobre jedzonko, ale jakoś nie mieliśmy okazji skosztować. A to widoki z tarasu od Alberto.

Po wizycie u Alberto udajemy się do hotelu El Castillo z którego rozpościera się piękny widok na całe Baracoa. Było już troszkę późno i trochę pod słońce, ale udało nam się pstryknąć kilka fotek. W ogóle dobrze wiedzieć, że nad Barcoa krąży więcej chmur niż nad innymi częściami Kuby. Ponieważ jest to teren górzysty, lubią się one tam zatrzymywać. Podczas naszego pobytu niemal codziennie jakieś tam chmurki były obecne na niebie, ale zabierały nam słonko tylko na chwilkę, tak więc w żaden sposób nie były uciążliwe.

Wieczorem rozstajemy się z Luisem umawiając się z nim na wieczorną imprezę, jemy całkiem dobrą i mega obfitą kolację u naszej Yumi i udajemy się na spotkanie z naszymi nowo poznanymi znajomymi z Izraela. Od Luisa dowiedzieliśmy się, że w każdą sobotę w La Tarraza odbywa się Cabaret Tropikana i że koniecznie powinniśmy się tam udać, żeby go zobaczyć. Tak też zrobiliśmy. Tym bardziej, że wstęp na ten show kosztował całe 1CUC. Jakiegoś wielkiego wow za tę cenę się nie spodziewaliśmy, a tu mege pozytywne zaskoczenie. Show był taki, że wszyscy oglądaliśmy z otwartymi buziami, do tego poza nami były może dwa stoliki z turystami, poza tym sami miejscowi, a co za tym idzie mieliśmy okazje zobaczyć jak bawią się Kubańczycy. Salsa odchodziła pełną parą, aż mi się żal zrobiło, że przerwałam swój kurs, bo może bym i sama wyskoczyła na parkiet, a tak to nie chciałam się kompromitować 🙂 W każdym bądź razie, był to zdecydowanie najwspanialszy wieczór jaki przeżyliśmy na Kubie.

Informacje praktyczne:
Bilety do Baracoa możecie kupić za pośrednictwem tej strony – KLIK – koszt 150euro od os w jedna stronę Taksówka z Hawany na główne lotnisko – 20CUC Taksówka z Hawany na lotnisko Baracoa Beach – 40CUC Taksówka z lotniska w Baracoa do casy – 10CUC Casa w Baracoa – 20CUC Sniadania w Casie – 3CUC Obiady w Casie  – 7CUC Przewodnik Luis – 2,5CUC za dzień od osoby (dla nas wydała się to tak śmieszna kwota, że na końcu zostawiliśmy mu o wiele więcej, bo uważaliśmy, że w pełni zasłużył na te pieniądze) Wejściówka na Kabaret Tropikana w La Tarraza – 1CUC Mojito w La Tarazza – 2,5CUC Bucanero (Piwo) – 1CUC

Kuba - Baracoa, Kuba - blog podrózniczy, Kuba - ceny, Kuba - ciekawe miejsca, Kuba - co zobaczyć, Kuba - fajne plaże, Kuba - kiedy jechać, Kuba - plan podróży, Kuba - relacja z podrózy

Reacties (43)

Laat een antwoord achter aan Marzena W Reactie annuleren

Je e-mailadres wordt niet gepubliceerd. Vereiste velden zijn gemarkeerd met *