Skip to main content

Life at the foot of Kilimanjaro

Odkąd zaczęliśmy planować naszą podróż widziałam, że musimy zarezerwować sobie jeden dzień na zobaczenie jak żyją ludzie u stóp Kilimandżaro. Komplikacje były przy tym nie małe, bo głupia najpierw zarezerwowałam hotel na Zanzibarze, a dopiero później szukałam lotu. Pech chciał, że tanie linie, którymi lecieliśmy do Tanzanii Fast Jet nie latają niestety codziennie i akurat w tym dniu, w którym przypadł nam powrót na Zanzibar nie było lotu. Zostaliśmy zatem skazani na lot z Precision Air. Za ten kaprys słono zapłaciliśmy, ale przynajmniej będę mieć nauczkę na przyszłość, najpierw samolot, a później hotel. Dla ścisłości, przełożenie rezerwacji hotelu o jeden dzień kosztowało tyle samo co różnica w cenie biletów, więc mijało się to z celem.

No ale wracając do ostatniego dnia w Tanzanii, po śniadaniu pożegnaliśmy z naszymi towarzyszami z Australii. Sandra z Tembo Tambu zamówiła nam taksówkę, która zawiozła nas do niewielkiej, uroczej miejscowości ( nazwy niestety nie zapamiętałam) u stóp Kili. Tam poczęstowano nas herbatką i przydzielono sympatycznego przewodnika, który zabrał nas w niezapomnianą podróż pośród olbrzymich bananowców!

To był niezapomniany dzień. Zapowiadał się tak niewinnie, ale zostawił głęboki ślad w pamięci. Nasz przewodnik Augustin, starszy pań, na moje oko po sześćdziesiątce, zabrał nas w podróż w czasie. Do miejsca w którym ludzie żyją bez prądu, wodę noszą w wiadrach z pobliskiej rzeki, jedzą zupę z bananów wyhodowanych w ogródku, wszyscy wszystkich znają, pomagają sobie wzajemnie, gdzie ludzie są zawsze uśmiechnięci, a dzieci bawią się na drodze…do krainy szczęśliwości 🙂

Augustin prowadził nas przez gąszcze palm i bananowców, opowiadając przy tym napotkanych roślinach, uprawie banów, a przede wszystkim o życiu tutejszej ludności. O tym jak ciężko muszą pracować aby przeżyć. Z ciekawostek, pod Kili hoduje się kilkaset różnych odmian banów. O różnych rozmiarach, kolorach i smakach. Jedliśmy nawet jedne takie, które w smaku bardziej przypominały ziemniaki niż banany. To właśnie z nich robi się zupę bananową.

Wiecie jak wygląda kawa, zanim trafi do waszej filiżanki? 🙂 Właśnie tak 🙂 Więc możecie sobie tylko wyobrazić ile czasu i pracy kosztuje, żeby z tych kuleczek zebrać, a później oczyścić na kilogram kawy. To właśnie głównie z uprawy kawy, bananów i avocado żyją tutejsi mieszkańcy.

 

Dzieci nie mają komórek, I-phonów, komputerów, ani nawet TV. Co zatem robią? Bawią się w chowanego pomiędzy ogromnymi bananowcami. Biegają cały czas koło nas. Uśmiechają się. Ale też ciężko pracują. Poniżej kilkuletnie dzieciaki z ogromnymi workami pełnych liści, które noszą z lasu. Liście te stanowią pożywienie dla krów.

Tak sobie idziemy za naszym przewodnikiem i zaobserwowaliśmy ciekawą rzecz. Przechodząc obok pewnej kobiety Augustin coś tam do niej powiedział po ichniejszemu, ona mu odpowiedziała i tak idąc wymieniali się krótkimi zdaniami dopóki przestali się słyszeć…za pierwszym razem myśleliśmy, że po prostu o czymś rozmawiają, za którymś z kolei, stwierdziliśmy, że nasz przewodnik jest po prostu bardzo gadatliwy, ale kiedy zauważyliśmy że ona tak z każdą napotkaną osobą rozmawia, nie zatrzymując się przy tym, zapytaliśmy, czy on zna te wszystkie osoby i o czym tak rozprawiają. A tu się zdziwiliśmy, bo oni się tylko wzajemnie pozdrawiali i obsypywali komplementami 🙂 taka po prostu miła i sympatyczna wymiana pozdrowień 🙂 był bardzo zdziwiony że w Europie nie rozmawia się z nieznajomymi 🙂

A poniżej jeden z nielicznych domów, który ma tutaj dostęp do prądu. Mieszka w nim lekarz.

Ludzie, których spotykaliśmy na drodze byli zawsze uśmiechnięci. Każdy się zatrzymywał, witał z nami. Pozdrawiał. Udało się nawet z kilkoma osobami porozmawiać po angielsku, czym byłam bardzo zaskoczona. Biło od nich takie błogie szczęście 🙂 Tylko, czy oni są tak naprawdę szczęśliwi?

Augustin opowiadał nam dużo o swoim życiu, o swojej rodzinie i malutkim domku w którym mieszka.  Kiedy zapytałam, czy to daleko stąd powiedział, że rzut beretem i jeśli tylko mamy ochotę to zaprasza nas do siebie na herbatkę 🙂 Niemal podskakując z radości przyjęliśmy zaproszenie i po kilku minutach byliśmy na jego podwórku. Oprowadził nas po wszystkich zakątkach swojego domostwa 🙂 Pozwolił nam zajrzeć do wszystkich pomieszczeń z dumą opowiadając, co się w nim znajduje. I tak odwiedziliśmy w kolejności pomieszczenie w którym znajdowała się najważniejsza żywicielka rodziny, czyli krowa, później malutka kuchenka w której właśnie chyba coś się przypalało, tak mi się wydaje, a może wędziło, bo było tam pełno dymu, sypialnie z drewnianym łóżkiem, i pokoje synów. Wszystkie pomieszczenia były malutkie, ciemne i bardzo wilgotne. Na końcu pokazał nam swoją największą dumę. Pokój gościnny, w którym znajdowały się łóżka, takie prawdziwe, jedna sofa i stół. Wszystko było starannie przykryte prześcieradłami, żeby pewno się nie zakurzyło. Jeśli, ktoś ma ochotę przenieść się na chwilę w czasie i pożyć kilka dni jak tamtejsi mieszkańcy, to właśnie można się u Augustina zatrzymać 🙂 Pewno gdyby to nie był nasz ostatni dzień w Tanzanii chętnie byśmy zostali 🙂

Augustin poczęstował nas herbatą z mlekiem i pysznymi bananami 🙂 Udało nam się też porozmawiać z jednym z jego synów. O czym? O marzeniach 🙂 Wiecie jakie jest jego marzenie? Skończyć szkołę i dostać pracę. Nie ważne jaką…po prostu, chce gdzieś pracować….a o czym marzą nastolatki w Polsce? Hmmm…chyba wolę nie wiedzieć….

Wracając przechodziliśmy obok szkoły, która wyglądała tak. Zaraz poniżej szkolne WC.

I pewna staruszka, która mieszka tutaj zupełnie samiuteńka. Właśnie przygotowywała zupkę z bananów 🙂

To był cudowny dzień! I mam już kolejne marzenie! Żeby wrócić tu kiedyś i zamieszkać w jednym z takich małych domków chociażby na jakiś czas. Bez TV, bez komputera, bez internetu…tak po prostu wyłączyć się i cofnąć na chwilę w czasie 🙂

Po powrocie ze wspaniałej wędrówki czekał na nas pyszny lunczyk przygotowany z tradycyjnych tanzańskich potraw. Zupa bananowa, która zupełnie nie przypominała w smaku bananów, ale była przepyszna. Do tego duszone mięsko z ryżem i najwspanialsze avocado jakie w życiu jadłam. Tak nie wiele, a daje tyje szczęścia 🙂

Wieczorem lecimy na Zanzibar. Mamy nadzieję wreszcie porządnie się wyspać, odpocząć i zrelaksować 🙂 Oczywiście na lotnisku w Tanzanii modlimy się, żeby nas wpuścili bez naszych nieszczęsnych żółtych książeczek. O dziwo, przy odprawie nie było ani żywej duszy. Przeszliśmy więc na legalu bez książeczek, nawet wiz nie sprawdzali. Pewno dlatego, że to był wewnętrzny lot.

A o kolejnych wrażeniach z Zanzibaru już w kolejnym poście 🙂

Informacje praktyczne

– taksówka w dwie strony do miejscowości z której zaczyna się wędrówka – 30$

– 3h wędrówka, do wyboru jest kilka różnych tematów, Coffie Tour, Village Tour (szkoła, kościół i targ) my wybraliśmy Nature Tour i myślę, że to był najlepszy wybór 🙂 – 19$/os + 7$ lunch

-napiwek dla przewodnika, my daliśmy 20$, ale to oczywiście zależy już od was…

-bezpośredni przelot z Precision Air, Kilimandżaro – Zanzibar – 180$/os co oczywiście odradzamy z całego serca, z Fast Jet można lecieć za 45$

blog podróżniczy, Kilimanjaro, relacja z podrozy Tanzania, Relacja z podrozy Zanzibar, wakacje tanzania, wakacje zanzibar

Reacties (50)

Laat een antwoord achter aan aschaaa Reactie annuleren

Je e-mailadres wordt niet gepubliceerd. Vereiste velden zijn gemarkeerd met *