Skip to main content

Jak nasze rajskie wakacje na Zanzibarze zamieniły się w koszmar!

Witajcie kochani! Trochę mnie tutaj nie było, niestety nie bez powodu. Długo się zastanawiałam, czy powinnam Wam o tym pisać, ale czuję się w pewnym stopniu zobowiązana, w końcu powód był bezpośrednio związany z podróżami, a zatem również z blogiem. Tym bardziej, że zawsze staram się wam pisać wszystko szczerze, nie tylko rozpływać się nad pięknem, ale też pisać o tym co mniej ciekawe i przyjemne. Wiem, że wielu z was czeka z niecierpliwością na wpisy z Zanzibaru, ale niestety takowych nie będzie. To będzie jedyny wpis, którego napisanie nie przyszło mi łatwo, bo ilekroć się za niego zabierałam, kończyłam w tym samym miejscu zalana łzami.

Co zatem wydarzyło się na Zanzibarze i jak w 5 minut nasze rajskie wakacje w hotelu Zanbluu zamieniły się w koszmar?

“Drugi cudowny dzień w raju. Do tej pory nie wierzę, że tutaj jesteśmy, że nawet nie wychodząc z łóżka możemy cieszyć nasze oczy wspaniałymi widokami. Turkusowy ocean w oddali wydaje się mieć taki kojący i relaksujący wpływ. Mamy dokładnie to po co tutaj przyjechaliśmy, ciszę, spokój, totalny chill out, wreszcie czas tylko dla siebie. Można w końcu zresetować myśli, odpocząć od komputera przed którym na co dzień spędzamy po kilkanaście godzin, odsapnąć od maili i od tej ciągłej walki z czasem. Cały dzień spędzamy na leniuchowaniu, czytaniu książek, przytulaniu i na patrzeniu w turkusową otchłań.

W oddali na plaży widzę spacerującego Masaja, macha do mnie, uśmiecha się szeroko, więc odpowiadam Jambo i po kilkunastu minutach rozmowy umawiamy się z nim na jutro na rejs łódką. Wiem, że turyści to ich jedyne źródło utrzymania, więc dajemy mu trochę zarobić.

Słonko powoli chyli się ku zachodowi, pora na prysznic i dobra kolacje. Zakładam moja najfajniejsza sukienkę i tanecznym krokiem idziemy sobie przytuleni do naszej restauracji. Tak strasznie mi się tutaj podoba, że najchętniej bym stąd nie wyjeżdżała. Po powrocie padamy ze zmęczenia. Słońce jednak robi swoje, wskakujemy do łóżka, Marcel z książką ja z laptopem, żeby przygotować dla was posta na Facebooka. Po kilkunastu minutach zasypiam w jego objęciach w głęboki aczkolwiek niespokojny sen. Śni mi się, że słyszę jakby ktoś majstrował przy naszym zamku od drzwi, zrywam się z łóżka, budzę Marcela, pytam czy słyszy to co ja. Dźwięki nasilają się, rzucamy się oboje w stronę drzwi, ktoś próbuje je wyważyć. Nie mamy szans, uderzenia są coraz silniejsze, czuję jak moje serce łomocze, drzwi się otwierają i widzę czarne postacie. Nie wiem ile dokładnie, pięć, może sześć, rozespana nie wiem też czego chcą, widząc maczety w rękach pierwsza myśl, przyszli nas zabić? Jeden z nich łapie mnie za rękę i prowadzi do sejfu krzycząc abym go otwarła. Próbuje się wyrwać, uciec, ale jest ich zbyt dużo. Jedyne co mi pozostaje to krzyczeć na cały głos: HELP! Szybko jednak zostałam uciszona przez kolejnego z nich, uderzeniem w nogę. OPEN! OPEN! Słyszę kolejne krzyki, ale nie mogę otworzyć, bo sejfu nie używaliśmy i nie miałam pojęcia jaki był kod. Oczywiście nie wierzyli, że nie znamy kodu i zaczęli bić Marcela maczetami po głowie. Jeden z nich zauważył, że mam obrączkę na palcu, próbował mi ją zdjąć na siłę, o mało nie urwał mi palca. W końcu sama ją zdjęłam i mu oddałam. Kiedy usłyszałam krzyczącego z bólu Marcela i zobaczyłam podłogę zalaną krwią, poczułam jak osuwam się na ziemię. Spokojnie, to tylko sen, powtarzałam sobie w myślach, zaraz się obudzę i będzie po wszystkim. Przecież coś takiego nie dzieje się naprawdę…takie rzeczy tylko w filmach…” Niestety, kiedy otworzyłam oczy leżałam na podłodze, a pokój wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Na podłodze leżały rozrzucone ubrania, prezenty które przywieźliśmy dla dzieciaków, zeszyty, latarki, długopisy. Zabrali nam wszystko. Aparat, obiektywy, laptopa, drona, telefony, pieniądze i nasze obrączki….

Jak stałam tak wybiegłam za nimi, ale Marcel mnie szybko zawrócił. Sama nie wiem co chciałam robić. Zarzuciłam szybko coś na siebie i pobiegłam do recepcji. Wszędzie ciemno i cicho. Jak to? Nikogo tutaj nie ma? W końcu udało mi się znaleźć światło i nagle zobaczyłam skrępowanego na podłodze Masaja. Pobiegłam do baru po nóż, rozcięłam sznury i kazałam mu szybko dzwonić na policję i po karetkę, żeby zabrali Marcela do szpitala. W międzyczasie próbowaliśmy się dodzwonić do managera, bo z Masajem nie szło się dogadać. W tym czasie przybiegły dwie inne roztrzęsione pary, które tak samo jak my zostały napadnięte. Po chwili oczekiwania postanowiliśmy sami pojechać do lekarza, bo nie wiadomo ile trzeba na karetę czekać, a w pobliskim Hotelu Melia jest całonocny dyżur. Martwiłam się o Marcela, bo ręka, którą zasłaniał twarz przed maczetą była mocno potłuczona, na jedno oko źle widział, na głowie miał mocne rozcięcie. Na szczęście chłopaki na miejscu wszystko sprawnie opatrzyli, pozszywali, ręka na szczęście nie była załamana. Wróciliśmy szybko do hotelu. Tam trwała inspekcja, policja, ubezpieczalnia, spisaliśmy protokół, spakowaliśmy nasze rzeczy i przenieśliśmy się do innego hotelu.

Nie będę wam już w szczegółach opisywać jak wyglądały kolejne godziny i dni, ale miałam wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu. Dni i bezsenne noce nie miały końca. Przeszywający strach, który paraliżował całe ciało na widok każdej ciemnoskórej twarzy nie opuszczał nawet na chwilę. Puste opakowania po tabletkach uspokajających, walały się po całym pokoju. Jeszcze nigdy tak bardzo nie chciałam wrócić do domu. Do własnego łóżka, żeby wreszcie poczuć się bezpiecznie. Żeby szelest palm i cień przelatującego ptaka nie stawiały mnie na równe nogi. Niestety po przyjeździe do domu nie było wcale lepiej. Skończyło się na wizycie u psychologa, który mam nadzieję, że jakoś pomoże, bo podróżować na pewno nie przestaniemy.

Mimo iż od tej pamiętnej nocy minęły dwa miesiące, mam wrażenie jakby to było wczoraj. Nie pisałam wam nic wcześniej, bo nie do końca wiedziałam jak wam to przekazać. Z jednej strony nie chcę was straszyć ani zniechęcać do wyjazdu na Zanzibar, a z drugiej strony powinniście być świadomi niebezpieczeństwa jakie może tam na was czyhać. Tym bardziej, że sprawców nadal nie schwytano, a tydzień wcześniej takie samo zdarzenie miało miejsce w innym dużym hotelu i niestety nie można temu w żaden sposób zapobiec, ani nawet się przygotować. Można spędzić milo tydzień, albo mieć takiego pecha jak my. Dobre ubezpieczenie może zminimalizować straty finansowe, ale te w porównaniu z tymi w psychice to jak kropla w morzu. Oczywiście nasze ubezpieczenie pokryło część strat, ale niestety nie wszystkie. Mamy nadzieję, że ubezpieczenie które miał hotel zrekompensuje resztę. Niestety, póki co papierologia w toku.

Z tego miejsca chciałam ogromnie podziękować Joasi i Piotrowi, wspaniałym właścicielom hotelu Marafiki, który później odwiedziliśmy, oraz polskim gościom, którzy zatroszczyli się o nas, powspierali, poprzytulali, Kasi kochanej, która specjalnie do nas przyjechała. No i oczywiście ogromne podziękowania dla wszystkich z was, których nasze milczenie na blogu zaniepokoiło i pisali do nas prywatne wiadomości. Przyznam szczerze, że nie zdawałam sobie sprawy z tego ile osób o nas się martwiło. To naprawdę wzruszające, a w obecnej sytuacji każda miła wiadomość, to ogromne wsparcie. Jeszcze raz wszystkim dziękujemy! I nie martwcie się o nas 🙂 Co nas nie zabije to nas wzmocni. Cieszymy się, że żyjemy, bo mogło się to skończyć gorzej. Podróżować nie przestajemy, choć nasz wyjazd do USA stanął przez chwilę pod znakiem zapytania, to jednak postanowiliśmy, że z pasji nie zrezygnujemy, choćby nie wiem co 🙂 i już za kilka dni zasypiemy was fajnymi fotami oraz relacją prosto z Hameryki 🙂 Mam nadzieję, że tym razem nic nam w tym nie przeszkodzi.

Reacties (90)

Laat een antwoord achter aan An Ja Reactie annuleren

Je e-mailadres wordt niet gepubliceerd. Vereiste velden zijn gemarkeerd met *